Śmierć człowieka jest tragedią jego rodziny, bliskich, przyjaciół. Śmierć poety jest tragedią o dużo większym wymiarze; oto dzieło, owoc twórczości pozbawiony opieki swojego ojca, wystawiony zostaje na widok publiczny, oddany w ręce komentatorów, egzegetów, interpretatorów, którzy zgodnie ze starą hermeneutyczną zasadą „aby rozumieć autora lepiej niż on sam siebie rozumiał” rzucają się na osierocone wiersze, na osamotnione wersy, w próbie zawładnięcia głębią każdego z napisanych słów zmarłego poety, który przecież i to przewidział:
„Usadowiłem się naprzeciw jatki. Atletyczny rze?nik daje darmowy spektakl pod tytułem „ćwiartowanie wołu”. Nóż ślizga się z maestrią przez wzgórza mięsni, tasak rozłupuje kości – rozkłada tę wspaniałą rzecz na elementy. Jednym ruchem wyjmuje z wnętrza wątrobę, serce i rzuca je płasko na rze?niczy pień. Myślę o krytykach, którzy zajmą się nami, będą się znęcali nad tym, co po nas zostanie, kłując i szarpiąc na oślep”.
Jednak przy okazji każdego komentarza, z każdą następną interpretacją, krytyce przecież podtrzymują życie tych wersów, ożywiają je w geście unieśmiertelnienia. Poeta tymczasem nie opuszcza swoich wierszy całkowicie; jego życie nieustannie rzuca cień na spisywane przez lata wersy, tak, że wszelka recepcja dzieła, każdy komentarz - chcąc nie chcąc – musi, choćby nawet jeśli przez przemilczenia, dzielić swoją uwagę między dziełem a biografią twórcy, jako dwoma momentami jednej chwili, których rozdzielić niepodobna.
28 lipca 1998 roku zmarł poeta - Zbigniew Herbert. Minęło 10 lat i być może przez upodobanie w naszej kulturze do okrągłych liczb, (koniec końców dekada) ten rok – 2008 – ten który właśnie odchodzi jest Rokiem Zbigniewa Herberta, a jego poezja, będąca próbą utrwalenie w sowie tego co nam umyka, co się przed nami skrywa, a co jest sensem wszystkiego co nas otacza, sama nie przemija i nie odchodzi jak ten niestały, upływający czas.