Gdzieś przed nami, na tym kobaltowym morzu, musi leżeć wyspa Malta.
Dwie godziny później wpływaliśmy do jednego z najbardziej zadziwiających portów na świecie. „Pod ogniem z dział fortu św. Elma” – ta fraza dobiega echem z otchłani przeszłych lektur i oto forty św. Elma i Ricasoli – kremowo-złote na tle błękitu zatoki, jakby płynęły ku nam niby wielkie okręty wojenne, które nas chcą zatopić. Jasne słońce zalewa ciepłym drżącym światłem wodę, forty i statki, i nagle Valletta, miasto jaśniejące pomarańczową barwą, z akcentami zieleni, niczym wspaniała teatralna dekoracja, cofa się przed nami, opadając w tył kaskadami, wabiąc nas ku skałom, wabiąc i zapraszając.
„A więc to jest Malta”, powiedzieliśmy sobie wesoło, i zapłonęła w nas ogromna radość, triumfalne wesele. Bo jak niewielu tylko miejsc na świecie – Wenecji, Taorminy, może Brugii – nie zepsuły jej nam lektury, obrazy i pocztówki. Przeszła nasze najbardziej wyszukane wyobrażenia. Jest piękna pięknem, którego nie sposób oddać na płótnie ani na papierze. Ma w sobie życie, duszę i tajemnicę, której nie może odzwierciedlić żadna reprodukcja.
Niewygody i trudy, jakieśmy ponieśli, żeby się tu dostać, znikają jak starte jednym ruchem palca wypisane na tabliczce cyfry.
Opinie kupujących